Ksenia Buchta-Mlinowska - "Mój obrońca - lęk"
Na zewnątrz powoli zapadał zmrok. Pani A. stała przy kuchennym oknie, wpatrując się w wirujące, w świetle latarni, płatki śniegu. Do jej uszu docierały pojedyncze odgłosy wieczornej krzątaniny sąsiadów, które niosły się poprzez wentylację bloku. Dla odmiany w jej mieszkaniu panowała niczym niezmącona cisza, w której z łatwością mogła usłyszeć swój oddech a nawet, przy nieco większym skupieniu, wychwycić dźwięk uderzeń serca. Jeszcze kilka godzin temu z radością myślała o wieczorze spędzonym z książką i kubkiem herbaty, bez zamieszania, które zawsze wprowadzał swoją obecnością jej mąż. Teraz jednak, im późniejszą godzinę pokazywały wskazówki zegara, oddałaby wiele, żeby był z nią i wznosił charakterystyczne dla niego, na co dzień tak irytujące, okrzyki przy oglądanym w telewizji meczu. Obecnie, niezależnie od tego, co działo się w jej wnętrzu i jak bardzo pragnęła natychmiastowej zmiany, była całkowicie sama w mieszkaniu i ta świadomość z każdą minutą stawała się coraz bardziej dotkliwa.
Rozejrzała się po zalanym światłem lampy pokoju w poszukiwaniu książki, po czym odruchowo skierowała wzrok ku przedpokojowi. Pomieszczenie tonęło w mroku. Serce pani A. wyraźnie przyspieszyło swoją pracę. Miała wrażenie jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej i uciec w nieznane. Przez głowę próbowała przemknąć jedna z tych, aż nazbyt dobrze jej znanych, nieprzyjemnych, stanowiących źródło lęku i wstydu, myśli. Pani A. wzdrygnęła się, i machnąwszy ręką, tak jakby chciała odgonić natrętną muchę, z ciężkim westchnieniem opadła na fotel, sięgając po książkę. Nie umiała skoncentrować się na treści rozdziału. Po kilku stronach, z których niewiele pamiętała, wzięła do ręki telefon i popatrzyła na wyświetlacz z nadzieją, że może pominęła moment, w którym otrzymała tak wyczekiwaną wiadomość od męża. Ekran był jednak pusty. Wpatrywała się w niego kilka chwil z uporem, jakby jej spojrzenie mogło w jakikolwiek sposób zmienić sytuację. Nienawidziła uczucia bezsilności. Na co dzień, zwłaszcza w pracy, tak wiele zależało od niej. Miała poczucie, że ma kontrolę. Czuła się bezpiecznie. Ta ostatnia refleksji lekko ją zaskoczyła, ale nie wzbudziła jej zainteresowania na tyle, by chciała się nią bardziej zająć.
Z niechęcią skierowała się ponownie w stronę okna. Czuła, że jej oddech przyspiesza a nielubiany dreszcz przebiega po plecach. Owinęła się szczelnie swetrem, ale niemal natychmiast fala gorąca skłoniła ją do podjęcia decyzji o otwarciu okna. Uchyliła je delikatnie, starając się oddychać świeżym, mroźnym powietrzem. Usilnie próbowała przypomnieć sobie słowa swojej psychoterapeutki na temat technik oddychania, ale umysł sprawiał wrażenie jakby zaczął żyć własnym życiem i zamiast oczekiwanego wsparcia podrzucił jej wspomnienie wakacji na wsi, gdzie często bywała jako kilkuletnia dziewczynka i wysłuchiwała opowieści starszych kuzynów o duchach, straszących w domach takich jak ten, który należał do dziadków. Poczuła zimno na skórze i niemal krzyknęła, gdy nagle w ciszy rozległ się dzwonek telefonu, wyrywając ją z zamyślenia. Ze złością zatrzasnęła okno, zauważając jednocześnie na wyświetlaczu numer młodszej koleżanki z pracy. Postanowiła nie odbierać. Szybko napisała jedynie krótką informację o tym, że nie może rozmawiać. Nie chciała, żeby ktokolwiek zajmował linię. Czekała przecież na telefon męża i nie liczyło się nic innego.
Czas płynął nieubłaganie a sytuacja się nie zmieniała. Mąż wciąż się nie odzywał. W głowie z coraz większą uporczywością pojawiało się kilka pytań, na które nie znajdowała odpowiedzi. Starała się je odepchnąć, wyprzeć ze świadomości, ale za każdym razem wracały a co gorsza, dołączały do nich kolejne wizje, wśród których dominowały tylko katastroficzne obrazy. Oczami wyobraźni widziała siebie jako wdowę, stojącą nad grobem męża. „Stop, stop” krzyknęła sama do siebie. „Przerwać tok myślenia” - ta myśl wydawała się ratunkiem. Niemal pobiegła do kuchni i zajęła się przygotowaniem herbaty, skupiając uwagę na każdym pojedynczym ruchu.
Oddech. Wdech. Wydech. Pani A. poczuła jak jej napięte ciało rozluźnia się delikatnie. Lekko uśmiechnęła się do siebie na myśl, co powiedziałby mąż na jej apokaliptyczne wizje przyszłości. Zwykle niechętnie dzieliła się z nim tym, co działo się w jej głowie, bo miała wrażenie, że mimo podejmowanych wysiłków nie jest w stanie jej zrozumieć. Dla niego było to takie proste. „Przetrwaj lęk. Zadziałaj z nim. To minie” - powtarzał. Dostrzegła, że mimowolnie zaciska dłonie w pięści. I nagle, niczym przysłowiowy grom z jasnego nieba, przeszył ją ponownie dreszcz. „Mąż” to jedno słowo, niewątpliwie wypowiedziane przez nią samą, jej własnymi ustami, niemal bezgłośnie, w jej głowie rozległo się ponurym echem.
Wróciła na fotel, dążąc ponownie do stanu, który zdołała uzyskać kilka chwil temu. „Wdech. Wydech. Wdech. Wydech… Wypadek… Nie, nie… Skoncentruj się na tym w jaki sposób oddychasz. Idź za procesem, czy jakoś tak…” powtarzała, przypominając sobie słowa z książki lub terapii – już sama nie była pewna, gdzie zdobyła taką wiedzę. Jej klatka piersiowa nadal pozostawała boleśnie ściśnięta, pomimo kolejnych zabiegów, które podejmowała. Pani A. postanowiła więc skierować uwagę na otoczenie, wykonując niedawno poznaną praktykę medytacyjną. Zorientowała się, że odgłosy z zewnątrz, które słyszała początkowo, zupełnie ucichły. Nikt nie stukał już talerzami. Nie było dziecięcego śmiechu i tupotu, ale za to wyraźniejszy stał się inny dźwięk. Rozpoznała w nim charakterystyczny odgłos wiatru, wyjącego w kominach bloku.
„Dusza potępiona szuka pomocy” - gdzieś z zakamarków umysłu dotarły do niej słowa, tak często wypowiadane przez prababcię. Pamiętała jakie wrażenie wywierały na niej, wówczas kilkuletniej dziewczynce. Drżała za każdym razem, tym bardziej, że słyszała je, będąc gościem w starym rodzinnym domu w górach, którego historia i wygląd same w sobie w wystarczającym stopniu uruchamiały dziecięcą wyobraźnię, podsycaną dodatkowo wyciem halnego i mrocznymi opowieściami kuzynostwa. Jej niepokój narastał z chwili na chwilę. Oddech przyspieszył zdecydowanie, a serce biło w nierównomiernym rytmie. Była przekonana, że nie może czekać dłużej i że jeśli teraz nie zadziała to zaraz doświadczy kolejnego w swoim życiu napadu paniki. Niespodziewanie, niczym wybawienie, zabrzmiał dzwonek telefonu. Tym razem był to mąż. Dzwonił cały i zdrowy, siedząc bezpiecznie w hotelowym pokoju. Kilka minut rozmowy z nim pozwoliło przerwać ciąg nieprzyjemnych wizji i wspomnień oraz skupić się na zupełnie innych sprawach. Jego głos brzmiał tak kojąco, że zatęskniła za nim jeszcze bardziej. Tak bardzo pragnęła przytulić się do niego i zasnąć bezpieczna w jego ramionach.
Uspokojona słowami męża pani A. skierowała się do łazienki. Czas płynął nieubłaganie. Zdawała sobie sprawę, że jeśli nie położy się w niedługim czasie to będzie tego bardzo żałowała o poranku. Sama kąpiel sprawiła jej ogromną przyjemność. W głowie wciąż miała zapewnienia męża o jego miłości oraz jego gotowość do powrotu do rozmowy o psie, dużym psie, który był obiektem jej marzeń od wielu lat, i jawił się jako najlepsze antidotum na samotne wieczory związane z służbowymi wyjazdami męża.
Gdy tylko weszła do sypialni i położyła się do łóżka, próbując zasnąć, wiedziała już, że nie będzie to spokojna noc. Poczuła, że serce zaczyna bić coraz szybciej. Szczelniej owinęła się kołdrą, dokładnie otulając stopy, i zapaliła drugą z nocnych lampek. O spaniu bez światła w ogóle nie było mowy. Nie była nawet pewna, czy kiedykolwiek taka sytuacja miała miejsce, gdy była sama w domu. Im dłużej leżała w łóżku, tym więcej różnego rodzaju myśli kotłowało się w jej głowie. Pani A. chwilami sama była zdziwiona ich treścią. Od lat nie oglądała horroru, ale teraz jak na złość, przypomniało się jej wszystko, co kiedykolwiek obejrzała. Próbowała przenieść uwagę na coś innego, cokolwiek, ale żadne z jej działań nie przyniosło oczekiwanego efektu, nie mówiąc już o jakiejkolwiek uldze. Umysł żył własnym życiem, nie poddając się kontroli z jej strony.
Pani A. poruszyła się delikatnie i, okrywając jeszcze szczelniej kołdrą, obróciła się na bok, twarzą zwróconą w kierunku drzwi. Zamknęła oczy. Natychmiast jednak podniosła powieki, odnosząc wrażenie, że ktoś na nią patrzy. Ich otwarcie wcale nie pomogło. „A jeśli coś zobaczę” - zadrżała na samą myśl o takiej ewentualności. Lekką poprawę przyniosło wyobrażenie ucieczki na korytarz i wezwania pomocy sąsiadów. Przez chwilę rozbawiła ją nawet wizja siebie, biegnącej przez korytarz w nocnej koszuli. Jej uparte serce wydawało się jednak pozostawać obojętne na wysiłki mózgu i biło coraz szybciej, a ucisk w klatce piersiowej stawał się tak nasilony, że przez chwilę z trudnością łapała powietrze. Wiedziała, że jeśli teraz nie zareaguje, to za chwilę zacznie się jej kręcić w głowie. Zrezygnowana podniosła się z łóżka i zapaliła górną lampę oraz oświetlenie w przedpokoju. Pomieszczenia wypełniła jasność. Nieco uspokojona pani A. zaczęła czytać, nie dopuszczając, by umysł wykazywał zainteresowanie czymkolwiek innym poza treścią lektury. Z doświadczenia wiedziała bowiem, że kruchą równowagę może zburzyć, jakiś nowopowstały w jej głowie, wątek z gatunku „a co jeśli…” i przykładową końcówką „wyłączą prąd”. Nie było sensu dalej się oszukiwać. Czekała ją kolejna bezsenna noc.
W momencie zgłoszenia się na terapię pani A. mogła przedstawić co najmniej kilkadziesiąt podobnych opisów nocy, które spędzała samotnie w swoim mieszkaniu. Gdy po raz pierwszy opowiadała mi o tym, co się dzieje w jej życiu na jej twarzy i w ciele uwidaczniało się napięcie. Wielokrotnie wspominała o wstydzie, bezsilności i zagubieniu. Nie potrafiła zrozumieć własnych doświadczeń, tak znacznie odbiegających od jej codzienności. W życiu osobistym i zawodowym odnosiła wiele sukcesów. W pracy lęk ani stres nie stanowiły dla niej większego problemu, choć zawód, który wykonywała niósł ze sobą konieczność nieustannego radzenia sobie w wielu trudnych sytuacjach. Przez lata nauczyła się jednak realizować z dobrym efektem powierzane jej zadania. Dla niej były po prostu kolejnymi wyzwaniami, tym bardziej, że na tym etapie życia miała już na tyle stabilną pozycję w swoim miejscu pracy, że nie potrzebowała obawiać się jej utraty. Związek małżeński również stanowił dla niej źródło satysfakcji. Największe kryzysy były już za nią i jej mężem. Kochała i czuła się kochana. Miała też swoje pasje i grono przyjaciółek. W tym wszystkim pojawiło się, a właściwie było obecne przez cały czas, coś, co pani A. określiła mianem „nie dającej o sobie zapomnieć rysy”.
Kiedy, podczas naszego pierwszego spotkania, patrzyłam na panią A. widziałam, siedzącą naprzeciwko mnie elegancko ubraną, dojrzałą kobietę w nienagannym makijażu. Im dłużej trwała jej opowieść odnosiłam wrażenie, że na moich oczach dokonuje się niezwykła transformacja, a po osobie, która weszła do gabinetu nie ma już żadnego śladu. W gabinecie była ze mną mała, bardzo przestraszona, wręcz przerażona dziewczynka. To właśnie ona potrzebowała najbardziej uwagi i pomocy. Stanowiła zapomnianą, zaniedbaną latami, dziecięcą część pani A., dla której nieustannie brakowało miejsca, która nie pasowała zupełnie do prowadzonego przez nią stylu życia, więc była przesuwana wciąż dalej i dalej niczym stary, nikomu już niepotrzebny mebel. Jednocześnie to właśnie ona mieściła w sobie wszystkie „wyklęte”, jak to później określiła pani A. uczucia, którym każdego dnia, tak jak i dziewczynce odmawiała prawa do istnienia, zakrywając je tym, co akurat było przydatne w codziennych czynnościach.
Kilka spotkań zajęła nam rozmowa, w której mój udział ograniczał się do aktywnego słuchania. Pani A. miała w sobie ogromną potrzebę mówienia o tym wszystkim, co latami tkwiło w ukryciu a zaczęło wydobywać się na powierzchnię. Sny, które wnosiła na sesję obfitowały w różnorodne symbole i metafory, które w trakcie jej kolejnych wypowiedzi, stawały się coraz bardziej zrozumiałe dla niej samej. Nieświadome i świadome powoli łączyło się w jedną całość. Nieustannie odnosiłam wrażenie, że wszystkie te opowieści, wspomnienia, obrazy, marzenia senne i fantazje, które pani A. wnosi na sesję, stanowią elementy układanki, nabierającej coraz bardziej wyraźnego kształtu.
Czas płynął. Tygodnie zmieniły się w miesiące. Przez długi okres pracy terapeutycznej podczas każdej sesji „towarzyszyła” nam „Dziewczynka”. Początkowo wydawała się bardzo nieśmiała. Jej cicha obecność, zalęknionego dziecka, ujawniła się tak jak w czasie pierwszego spotkania - w postawie ciała, zachowaniu, w zalanej łzami twarzy pani A., na której pojawiały się czarne smugi rozmazanego tuszu do rzęs. Z czasem dziewczynka zaczęła gościć w jej snach, by ostatecznie stać się bohaterką rekonstrukcji historii osobistej i odbyć rozmowę ze mną, podczas wykorzystania techniki Voice Dialog.
Pani A. zauważyła u siebie sporo satysfakcjonujących zmian, z których część była dla niej sporym zaskoczeniem. Uwidoczniły się one w jej codziennym funkcjonowaniu, jak również w naszym kontakcie. „Blizna”, określana już teraz mianem „rysy”, nadal nie znikała, a pani A. nie wyobrażała sobie w dalszym ciągu możliwości pozostania samej w domu i spokojnego przespania nocy. Kilka razy próbowałyśmy technik wyobrażeniowych w połączeniu z „drabiną lęku” i relaksacją, ale działania te nie przyniosły same w sobie istotnej zmiany. Niemniej jednak czas poświęcony na ich wdrożenie nie był stracony. Stały się one bowiem cennym źródłem informacji do układania dalszej strategii pracy.
Podczas kolejnego spotkania zaproponowałam pani A. pracę w transie hipnotycznym, zapraszając ją najpierw do jej bezpiecznego miejsca, a następnie do podróży tam, gdzie „to wszystko”, jak często powtarzała w rozmowach, mówiąc o swoim lęku, się zaczęło. W stanie hipnozy pani A. wróciła do wczesnego okresu swojego dzieciństwa, kiedy to podczas wakacyjnych pobytów u dziadków, pomiędzy typowymi dziecięcymi zabawami, starsi kuzyni opowiadali jej straszne historie o duchach, upiorach i wiedźmach, czyhających na małe dzieci, zwłaszcza dziewczynki, w najbliższej okolicy, a nawet na strychu lub w piwnicy domu. Działo się to najczęściej wtedy, kiedy w domu nie było chwilowo nikogo z dorosłych, ani jej starszego brata, który zawsze stawał w jej obronie.
Po takim dniu pani A., będąca w tamtym czasie po prostu kilkuletnią A., zwykle leżała z otwartymi oczami, wpatrując się w ciemność, rozpraszaną jedynie wątłym światłem nocnej lampki, i nasłuchując niepokojących odgłosów, dobiegających z różnych części domu, których w tak wielkim, starym, drewnianym budynku nie brakowało. Każde skrzypnięcie pobudzało jej dziecięcą wyobraźnię. W mieszkaniu rodziców pobiegłaby prosto do ich sypialni lub do pokoju brata, budząc go i wołając, żeby przyszedł przegonić potwora. U dziadków, mimo że z ich strony doświadczała dużo ciepła i serdeczności, wstydziła się, pomijając już fakt, że sama wizja biegu przez ciemny korytarz z tyloma zamkniętymi drzwiami, za którymi mogło czekać na nią wszystko, co najgorsze, przerażała ją i paraliżowała. Dodatkowo obawiała się, że któryś z kuzynów zauważy zamieszanie i będzie miał nowy powód do żartów. Nie chciała dać im tej satysfakcji. Na samą myśl o tym zaciskała w złości swoje małe piąstki. Sytuacja wydawała się jej więc bez wyjścia aż do czasu, gdy pewnego wieczoru zauważyła, że pod drzwiami jej pokoju regularnie zasypia wielki, stary pies dziadka. Wtedy wszystko się zmieniło. Hektor, bo tak się nazywał, stał się stałym gościem w jej pokoju, a pani A. przesypiała noce spokojnie wtulona w ciepłą psią sierść. Przy nim nie bała się niczego. W oczach małej dziewczynki wydawał się tak ogromny, że z łatwością mógł za jednym razem połknąć, zakradającą się do pokoju czarownicę, a szczeknięciem wystraszyć najstraszniejszego ducha lub innego potwora. To przekonanie niewątpliwie dodawało jej otuchy. Słowa te w transie pani A. wypowiedziała głosem małej dziewczynki, dodając jeszcze kilka zdań na temat zębów Hektora, mogących zerwać z łatwością „okropne białe prześcieradła, w których chodzą duchy”.
W trakcie transu Pani A. wróciła też jednak do nocy, kiedy na dworze szalała burza, a ona leżała, nie mogąc spać, wpatrując się w ciemność z szeroko otwartymi oczami. Hektora już nie było. Zakończył swoje sędziwe, psie życie wiosną nim zdążyła przyjechać na kolejne wakacje. Nowy pies dziadka był jeszcze szczeniakiem i sprawiał na niej wrażenia stworzenia, które raczej trzeba było bronić niż odwrotnie. Poza tym, jak stwierdziła z pełnym przekonaniem siedmioletniej znawczyni, nie miał on jeszcze żadnego doświadczenia w pokonywaniu duchów i zjadaniu czarownic. Nie było więc innego wyjścia jak wrócić do sprawdzonej metody z nocną lampką. Tamtej nocy jednak, na domiar złego, wyłączono prąd. Przenikliwą ciemność rozświetlały tylko błyskawice, ale ich światło wprowadzało raczej nastrój grozy niż pozwalało się uspokoić. Stukot deszczu o szyby, wściekłe podmuchy wiatru i cienie rzucane przez targane wiatrem drzewa pobudzały wyobraźnię dziecka, którym wtedy była. Schowana pod kołdrą po raz pierwszy doświadczyła ataku paniki, a jej krzyk rozszedł się po całym domu, stawiając wszystkich domowników na równe nogi.
W wyniku tych wszystkich doświadczeń, w znacznym uproszczeniu można stwierdzić, że ciemność i samotność stały się dla pani A. jednoznaczne z brakiem poczucia bezpieczeństwa, podczas gdy czyjaś obecność, człowieka, czy dużego zwierzęcia, skojarzyła się ze spokojem. Kolejne lata życia i związane z nimi wydarzenia przyczyniły się do stłumienia wielu uczuć i wspomnień. Znaczna część z nich znalazła się poza świadomością. Z biegiem lat, do spokojnego snu, nie był już potrzebny nikt bezpośrednio w jej lub sąsiednim pokoju, ale wystarczyło, że ktoś po prostu przebywał w domu lub mieszkaniu.
Po opisanej powyżej pracy w transie hipnotycznym odbyłyśmy jeszcze kilka podobnych spotkań, podczas których pani A. cofała się w czasie, a w ramach rekonstrukcji historii osobistej budowała swoje poczucie bezpieczeństwa wewnętrznego, wprowadzając do wspomnień, jako towarzysza przestraszonej dziewczynki, to psa, to samą siebie, ale już jako osobę dorosłą z teraźniejszości. Jednocześnie cały czas zachęcałam ją do wizualizowania swojego lęku i nadawania mu konkretnych cech. Pani A. najczęściej wyobrażała go sobie jako ogromną postać ubraną w obszerny płaszcz w ciemnych barwach, którego poły falowały, opadając na nią i oplatając ją.
Podczas jednej z sesji pani A. odbyła rozmowę ze swoim lękiem, w której usłyszała, że jego główną funkcją jest jej ochrona. Sprawiała wrażenie, że jest tym bardzo zaskoczona i poruszona. Długo rozmawiała ze mną na ten temat, zastanawiając się nad tym, że przez tyle lat patrzyła na swój lęk tylko jako na wroga a nigdy nie jako na przyjaciela, który chce dla niej dobrze, ale czasem jest nadmiernie opiekuńczy.
Na następnym spotkaniu pani A. poinformowała mnie, że w ciągu tygodnia komunikowała się jeszcze kilka razy ze swoim lękiem, a ostatecznie napisała do niego list, na który otrzymała odpowiedź (wcześniej proponowałam jej taki rodzaj pracy, ale nie była gotowa z niego skorzystać). W wyniku tych działań pani A. stwierdziła, że nie widzi już potrzeby usuwania swojego lęku. „Gdyby był moim przeciwnikiem to warto byłoby go wyeliminować, ale nim nie jest. Życzy mi dobrze. Chce, żebym przetrwała, żebym żyła, żeby nic złego mi się nie stało. Jeśli będę go słuchać to on nie będzie musiał nasilać swoich działań, bo tak to rozumiem teraz. On wołał do mnie, że coś jest nie tak, a ja go ignorowałam, więc on nasilał swoje działania i robił to tam, gdzie mógł i kiedy mógł” - wyjaśniła.
Pani A. kategorycznie odmówiła także pracy z wykorzystaniem wyobraźni, polegającej na wizualizacji lęku, a następnie jego przekształcaniu w coś innego, ale już mniejszego od poprzedniej formy. „Ale ja nie chcę, żeby on był mniejszy” zaprotestowała. „Z listu wiem, że robił to, co do niego należy. Chronił mnie przed niebezpieczeństwem, które wskazywała mu moja wyobraźnia. Teraz jednak już wie, że nie tego potrzebuję. Co więcej uważam, że świetnie, że jest taki duży. Może zastawić całe drzwi i żadne zagrożenie nie przejdzie. On ma pracę, którą może wykonywać, a ja jestem zadowolona, bo z takim jak on ochroniarzem mogę czuć się naprawdę bezpieczna. Mój Obrońca Lęk.”
Kilka tygodni po zakończeniu terapii pani A. przysłała mi zdjęcie, przedstawiające dużego psa z podpisem „To Bella. Po kolejnej rozmowie mąż w końcu dał się przekonać, że obecność psa w naszym domu to dobry pomysł. A ja uznałam, że mojemu lękowi przyda się pomoc. Ostatecznie, to od dawna bardzo zapracowany lęk.”
KSENIA BUCHTA-MALINOWSKA
Ksenia Buchta-Malinowska jest psychologiem. Posiada certyfikat specjalisty psychoterapii uzależnień. Ukończyła Podyplomowy Kurs Psychoterapii atestowany przez Sekcję Naukową Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego w Polskim Instytucie Ericksonowskim. Członkini Polskiego Towarzystwa Psychologicznego oraz Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Pracuje w Centrum Psychiatrii w Katowicach. Prywatnie interesuje ją literatura i sztuka, a pasjonuje czytanie książek. W wolnych chwilach sama pisze prozę. Kocha zwierzęta, bliski kontakt z naturą, a szczególnie spacery po lesie i wędrówki górskimi szlakami.