Agnieszka Bleja - Opowieść o promyczkach nadziei
Jest to opowieść o chłopcu, który miał na imię Olek, mieszkał w Polsce, w mieście, które nazywało się Kielce i miał dziesięć lat.
A właściwie, to wszystko było inaczej: chłopiec miał na imię Ołeh i przyjechał z Ukrainy. Ale kiedy ktoś go pytał o imię, a on mówił: „jestem Ołeh”, zazwyczaj słyszał: „no tak, Olek, ładne imię” i wtedy on machał na to ręką. W ogóle machanie ręką to coś, co ostatnio robił najczęściej. Gdyby tata to wiedział, pewnie powiedziałby, że Ołeh w machaniu ręką osiągnął mistrzostwo świata. Tata…- gdy chłopiec o nim myślał, nagle coś zaczynało ściskać go w gardle i odczuwał dziwne pieczenie pod powiekami.
Z tym machaniem ręką zaczęło się tak: jednego ranka, w domu, w Kijowie, tato przyszedł go obudzić wcześnie i powiedział tajemniczo: „Synku, jest bardzo ważna sprawa. Pojedziesz z mamą i babcią do Polski, bo tutaj dzieją się złe rzeczy i nie zawsze jest bezpiecznie. Ja zostanę, będę dbał o nasz dom i pilnował, żeby wszystko było tak, jak należy, kiedy będziecie mogli wrócić.” Ołeh oczywiście natychmiast chciał zaprotestować, że nie, nigdzie nie jedzie i zostaje z tatą, ale kiedy na niego spojrzał, zrozumiał, że tym razem musi posłuchać, bez żadnej dyskusji. Zabrał więc swój plecak, do którego wrzucił parę rzeczy - kredki, bo stale coś rysował, książkę, dwa dinozaury, ulubioną czapkę z daszkiem i po chwili już siedział w samochodzie. Dopiero, kiedy byli już poza miastem, przypomniał sobie, że zostawił na półce swój największy skarb: błyszczącą muszlę, którą podarował mu jego najlepszy przyjaciel, Wowa. Była ona niezwykła: kiedy przyłożyło się ją do ucha, słychać było szum morza. Obiecał Wowie, że nigdy jej nie zgubi. „Musimy wracać po moją muszlę” - powiedział do mamy, która siedziała za kierownicą. Babcia spojrzała na chłopca i powiedziała: „nie możemy, trudno, machnij na to ręką”. I od tamtej chwili Ołeh machał ręką na różne rzeczy, na których mu zależało, a może już wcale nie…
Kiedy chłopiec z mamą i babcią, po bardzo długiej podróży, dotarł do miasta Kielce, zamieszkali u starszej pani, która miała na imię Czesia i była znajomą jego babci. Pani Czesia bardzo chciała być miła i uprzejma, więc często mówiła, żeby czuli się jak u siebie w domu i że tutaj są bezpieczni. Wtedy Ołeh często myślał, że przecież on ma inny dom i tam został tata…, ale gdy miał to powiedzieć na głos, znowu machał ręką.
Jednego ranka, kiedy świeciło pięknie wiosenne słońce, pani Czesia powiedziała do chłopca: „za chwilę przyjdzie tu córka sąsiadki, Hania, która ma tyle lat, co ty i możecie pójść do parku, gdzie jest świetny plac zabaw”. Ołeh już miał na końcu języka, że nie chce chodzić na żadne głupie place zabaw, w dodatku z jakimiś dziewczynami, ale… znów machnął ręką i po chwili wlókł się ze spuszczoną głową za piegowatą dziewczynką w czerwonych trampkach. Zwrócił uwagę na piegi, bo miała ich całą masę, a potem widział już tylko te trampki, bo jego wzrok uparcie kierował się w dół.
Na placu zabaw dziewczynka od razu pobiegła na drabinki, a Ołeh usiadł na ławce i myślał, że wcale nie chce tu być. Kiedy tak siedział, a czas upływał, zobaczył znów te czerwone trampki obok swoich butów. „Idź się bawić” - burknął pod nosem, ale pieguska ani myślała się ruszyć. Chłopiec podniósł nieco wzrok i zauważył, że coś połyskuje w jej otwartej dłoni. „Spójrz, jaki ciekawy kamień znalazłam” - powiedziała dziewczynka. „Ma w sobie kryształki kwarcu, które lśnią, kiedy łapią promienie słońca. Jak chcesz, dam ci go” - I przesunęła dłoń z kamieniem w stronę chłopca. Ołeh już chciał odpowiedzieć, że nie potrzebuje żadnych głupich kamieni, ale przypomniała mu się muszelka od Wowy i musiał z całej siły zacisnąć oczy, żeby nie wypłynęły nieznośne łzy.
Hania spojrzała na niego poważnie: - Martwisz się i tęsknisz - powiedziała. Ołeh wzruszył ramionami i znów spuścił wzrok na jej czerwone trampki. - Myślę, że wiem, jak to jest - powiedziała cicho. „Nic nie wiesz, u ciebie nie ma wojny” chciał wrzasnąć chłopiec, ale w środku, w sobie znów machnął ręką. A Hania ciągnęła dalej, cichym głosem:
“Zeszłej wiosny, dokładnie wtedy, gdy zaczynało robić się ciepło, wszystko powoli stawało się zielone, a w powietrzu unosiły się cudowne zapachy i ptasie śpiewy, moje jedyna przyjaciółka, Zosia, bardzo poważnie zachorowała i na długo trafiła do szpitala. A miałyśmy tyle planów, tyle rzeczy chciałyśmy robić razem. Byłam na nią zła, choć przecież wiedziałam, że to nie jej wina. Tęskniłam. Ale najbardziej martwiłam się, co z nią będzie. Pewnego dnia szłam naszą ulicą ze spuszczoną głową, tak, jak ty stale chodzisz i nie zauważyłam pani Czesi. Wpadłam na nią i prawie się obie przewróciłyśmy. Pani Czesia jest mądra i wie o wielu sprawach, o których inni nie mają pojęcia. I wtedy ona powiedziała mi, że mój smutek nie pomoże Zosi, ale jest coś, co może jej pomóc. Bardzo mnie to zaciekawiło i zaraz ją zapytałam, co to takiego. - Możesz dla niej zbierać promyczki nadziei - odpowiedziała pani Czesia. - Dzięki nim Zosia będzie miała więcej siły do walki z chorobą. - Ale jak mam to zrobić - zapytałam. -To nie jest trudne - odpowiedziała pani Czesia. - Wystarczy, że będziesz patrzeć, słuchać, wąchać wiosnę, a potem podzielisz się tym z Zosią. Możesz jej o tym opowiedzieć albo narysować albo zaśpiewać…I tak właśnie zrobiłam. Codziennie obserwowałam świat, a potem robiłam dla Zosi rysunek. Powstała z tego mała książeczka, którą jej mama zaniosła jej do szpitala. A potem, kiedy Zosia już wróciła do domu i mogłyśmy się spotkać, powiedziała mi, że codziennie oglądała moje obrazki i wyobrażała sobie, że razem będziemy chodzić po parku i cieszyć się wiosną, i to dodawało jej sił…”
Ołeh nadal patrzył w ziemię… Hania zeskoczyła z ławki i pobiegła na zjeżdżalnię, zostawiając swój kamień. Chłopiec wziął go do ręki i zaczął delikatnie nim poruszać, obserwując połyskujące promyki słońca. A potem podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Zauważył kwitnące żółto forsycje. Po trawie przebiegł czarny kos z żółtym dzióbkiem. Wstał z ławki i poczuł, jak jego stopy grzęzną w miękkim piasku. Usłyszał śmiech bawiących się dzieci.
A potem wrócili do domu. Ołeh wyjął swoje kredki i zaczął rysować. Pani Czesia spojrzała mu przez ramię i pokiwała głową. - Widzę, że nazbierałeś dużo promyczków nadziei - powiedziała. A chłopiec po raz pierwszy od dawna nie miał ochoty na jej słowa machnąć ręką. Zamiast tego powiedział cicho: „To dla taty”. Od tego dnia mama codziennie fotografowała jego rysunki i wysyłała tacie. A tata napisał wiadomość: „Bardzo dziękuję za codzienne porcje nadziei. Pomagają mi wierzyć, że naprawdę już niedługo będziemy wszyscy razem. Synku, jestem z Ciebie dumny.”
AGNIESZKA BLEJA
Psycholożka, certyfikowana psychoterapeutka i superwizorka–aplikantka. Studia psychologiczne ukończyła na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest członkiem Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
Odbyła liczne szkolenia z zakresu psychoterapii ericksonowskiej, systemowej i krótkoterminowej. Przez wiele lat specjalizowała się w pomocy psychologicznej dla dzieci, młodzieży i ich rodzin, prowadząc diagnozę, konsultacje i psychoterapię w poradni psychologiczno – pedagogicznej. Współpracowała z Polskim Instytutem Ericksonowskim jako nauczyciel psychoterapii.